Co to jest etnodizajn? / Naturalne zasoby polskiego dizajnu (wystawy)

Czy barbarzyńcy marzą o różowych owcach?

04 st. 2010
Pełny tekst

Co to jest etnodizajn?
oraz Naturalne zasoby polskiego dizajnu
Muzeum Etnograficzne w Krakowie
3.10.2009–26.09.2010

Wydaje się, że zmiany w postrzeganiu ludowości, polegające na rozszerzaniu pola jej definiowania, przyswajaniu muzeum najpopularniejszych mediów (fotografii, video), zmienianiu instytucji zamkniętej i sierjoznej w otwartą i awangardową – to robota na całe pokolenie. Ludzie MEK-u od dwóch lat konsekwentnie oczyszczają kulturę etnograficzną z obciachowości i przywracają ją do użytku publicznego. Robiąc burze mózgów w jakuzzi wypełnionym kawą (inaczej być nie może), wytwarzają kolejne projekty w ramach szeroko zakrojonego programu powodowania, że na widok zawartości muzeum z tak trudnym PR-owo materiałem jak eksponaty etnograficzne człowiek mówi: „Wow”. Co jest dziś najbardziej trendy? Dizajn. Pokazali więc dizajn zaszczepiony etnografią, czyli etnodizajn. Wydaje się, że tym dokonaniem uderzyli w sufit, bo nie da się wymyślić już nic bardziej „wow” – lecz wygląda na to, że ich nie interesuje, co się komu wydaje.

W głównym gmachu MEK-u (wystawa Co to jest etnodizajn?), niczym wnuki na kolanach dziadków, siedzą eksponaty etnodizajnerskie wśród obiektów stałej ekspozycji zastanych in situ. Te nowe maskują się wśród starych jak drapieżniki w dżungli, dlatego na podłodze przerywaną linią wykreślono kierunek zwiedzania, a czerwonymi iksami – obecność etnodizajnu. Jest to rozwiązanie najprostsze z możliwych – niczego nie ruszać, tylko umieścić obiekt przetworzony dziś obok pierwowzoru sprzed wieku – a jednocześnie trudne chyba do wymyślenia, bo naturalnym odruchem muzealniczym jest ustawienie eksponatów w pustej, białej sali. Czerwone krzesło o ośmiu nogach umieszczono obok krzesła wiejsko-przaśnego, lampa „dmuchawiec” z metalowych profili wisi przy podobnym „dmuchawcu”, czyli ludowym „świecie” z papieru i wstążek. Nałożenie na siebie dwóch przestrzeni wystawienniczych daje potrójny efekt. Legitymizuje dizajnerski przedmiot. Tłumaczy go widzowi (czasem może zbyt dosłownie, a czasem poza pierwotnym sensem, ale przecież chodzi o wzór, nie o sens). Przy okazji zaś wyciąga przedmiot prototypowy z kurzu i półmroku „ekspozycji stałej” – pokazuje, że potencjalnie on też mógłby stać się pokarmem dizajnera albo nawet widza. Wszak każdy z nas ma w sobie coś z bricoleura. Wodząc spojrzeniem dookoła etnodizajnerskiej rzeczy, dostrzega się mnóstwo eksponatów, które też można by przejąć, przerobić, postawić sobie w domu. Efekt poznawczy takiego działania jest fenomenalny. Starocie zaczynają żyć. Nowinki nabierają prestiżu. Widz zamienia się w uczestnika.

W sierpniu zwiedziłem przekrojową wystawę dizajnu włoskiego w muzeum Triennale w Mediolanie. Była liczebnie bogatsza, umieszczona w szeregu przestronnych białych sal, ale zarazem zimna specyficznym chłodem, który powstaje z lęku zwykłego przechodnia wobec wzornictwa przemysłowego (bo taki lęk jest, to lęk bycia nie na czasie). W dodatku im bardziej ergonomiczny, pluszowy czy wygodny, tym większą czuło się frustrację z powodu tabliczki: „Nie dotykać” (i spojrzenia czujnej pani). „Nie dotykać” w muzeum przedmiotów, w które gromady dizajnerów i fabrykantów włożyły swoje najlepsze koncepcje i środki właśnie po to, by je uczynić dotykalnymi! W MEK-u niestety frustracja „Nie dotykać” pozostaje – nie można usiąść na krześle ani pojeździć na rowerze – ale przynajmniej znika chłód w atmosferze radosnego safari, wyławiania dizajnu z ciepłej, zagęszczonej przestrzeni etno.

W Esterce są z kolei Naturalne zasoby polskiego dizajnu przywiezione ze Stalowej Woli i wyeksponowane wśród autentycznej, pachnącej słomy, która leży na podłodze. Tylko polskie wyroby: od nadruków na koszulki, przez dziwne, puste w środku skorupy, po drewniany krzyż z pamięcią flash. Że też to się w Polsce dzieje. Serce rośnie i uśmiech na twarz wypływa. („Chłopska miłość”, gejowski T-shirt z nadrukiem á la wycinanka kaszubska).

Obie te wystawy w MEK-u są takie ciekawe, bo pokazują przedmioty, które chciałoby się mieć, wyjść z nimi. Sam z chęcią odjechałbym do domu na etnorowerze, natomiast redaktor naczelna na moich oczach, pod nieobecność obsługi, głaskała różową owcę i filcowy fotel. Rzeczy budzą tęsknotę, a wręcz pożądanie: to zupełnie odwrotnie niż na typowej ekspozycji, gdzie człowiek porusza się wśród wyalienowanych obiektów o niejasnych znaczeniach. Efektem aureoli rozciągają etnodizajnerską fajność na etnograficzność w ogóle. Jednocześnie motywują do działania, gdyż takie eksponaty można mieć, można ich skutecznie poszukiwać – są w sprzedaży, inspirują codzienność. Po zaliczeniu MEK-owskich wystaw, chodząc w T-shircie z ludowym kogutkiem, można się w dodatku poczuć kimś bardziej wtajemniczonym. Może to prozaiczne, ale tego typu powierzchowne wtajemniczenia są w stanie zmieniać ludzkie postawy.

I jeszcze jedno: wystawa nie wymaga prawie żadnej wstępnej wiedzy, by można czerpać z niej dużo satysfakcji. W dyskusji, którą prowokuje (czy ta rzecz jest etno czy eko?, a w tej rzeczy co takiego jest etno?, a czy ta pasowałaby mi do dużego pokoju?), uczestniczyć może i chce każdy. Krakowskie muzeum, tworząc pewną odmianę ponowoczesnej chłopomanii, po raz kolejny pokazuje, że etnograficzność to niekoniecznie obciach. To wzbierająca fala.