Czas niewinności (wystawa)

Brudne buciki

22 wrz. 2009
Pełny tekst

Stefania Gurdowa
Czas niewinności
Wystawa fotograficzna
6.06–25.08.2009 Kraków
MEK, Imago Mundi

Znane są już przechowane klisze Stefanii Gurdowej. Twarze często niepiękne, czasem zachwycające, zawsze klisze bezlitosne: awitaminoza, zez, długie rzęsy, imponujący warkocz, bujne, wypielęgnowane wąsy, ślady przebytych chorób (fotografia ładnej pani cierpiącej na popularną chorobę Gravesa-Basedowa wywołała małą dyskusję w Internecie). Znak długich przygotowań do rejestracji: pozwolić zapamiętać swoją twarz na zawsze to akt odwagi. Napięcie w oczekiwaniu na „uwaga, leci ptaszek”, które czyni twarze jednakowymi – poważnymi i bezwładnymi, trochę zdziwionymi. Akt fotografowania powoduje paraliż. Niektórzy są nieco przestraszeni, zmieszani wobec doniosłości sytuacji, i tak zostaną już na zawsze zapamiętani. W czasach, w których fotografia była zajęciem poważnym i odświętnym, każdy dostawał tylko jedną szansę. Postacie ubrane w odprasowane kołnierze, przygotowane na ważką chwilę bycia sportretowanym przez sumienną fotograf.

Gurdowa wydaje się być doskonale obiektywnym rejestratorem bogatego katalogu twarzy i typów ludzkich. Patrząc na jej portrety, można odnieść wrażenie, że obsługująca sprzęt Stefania jest niewidoczna – jej własny sposób postrzegania nie narusza autonomii osoby fotografowanej, nie narzuca nań jakiejkolwiek interpretacji. Solenna, porządna metoda Gurdowej jest być może nieoczekiwaną odpowiedzią na pytanie o ingerencję autora w przedstawiany obiekt. Te klisze udowadniają, że takiego wtargnięcia może zwyczajnie nie być.

Tymczasem mamy serię fotografii pt. Czas niewinności: zdjęcia majowe, uroczyste. Dziewczęta o włosach uczesanych w fale lub, dla odmiany – z nowoczesną grzywką, „modnie na Poleczkę”. W ręku gromnica i kwiat: ta dziewczynka jest bardziej charakterna, mówi kolega, widząc fotografię dziecka o nieco nadąsanej buzi. A ta zaraz zdzieli cię kwiatkiem – dodaję na widok jej sąsiadki, która lilię dzierży jak kij baseballowy, czemu towarzyszy ponura mina. To nie jest ani prawda, ani retuszowane oblicze. To odświętne twarze: dziecko przebrane za dorosłego, w niedopasowanej masce. Mały człowiek, któremu obyczaj przyzwala na beztroską zabawę, uśmiech i swobodę, na tych fotografiach upodobnia się do starszych. Na tym polega szczególny charakter fotografii komunijnej. Dziecko umajone nie wie, o co chodzi. Posłusznie stoi długie godziny w kościele, słuchając niezrozumiałych dla pacholąt – przynajmniej częściowo – słów łacińskich (wszak to czasy przedsoborowe). Waga przeżyć pierwszokomunijnych nakazuje być nie-dzieckiem: malcem odzianym w garnitur, dziewczynką w ozdobnej sukni. Tzw. pokaz mody komunijnej nie jest, jak się okazuje, wynalazkiem lat 90. Suknie dziewczęce to zarazem proste w kroju i przekazie alby, jak i ozdobione falbanami i kokardami symbole statusu, a może właściwej rodzicom fantazji.

Tym samym czas świąteczny i paradny przeobraża się w swoisty karnawał. Dzieci wczuwają się w nienaturalne, nieznane sobie role. Kto to widział, malec stojący jak kołek, wpatrzony w jakiś punkt? Punkt zwrotny. Oto pierwszy raz chłopcy i dziewczęta mają na sobie poważne, „dorosłe” stroje. Wyglądają w nich nieco jak klauni: nie pasują do ustalonego ceremoniału. Wszyscy mają ubrudzone buciki. Odprasowane sukienki i niby-mundurki stworzyli rodzice. Buty pochodzą z krainy dziecięctwa, gdzie wolno, a może należy, zakurzyć się i ubłocić. Fotografie Gurdowej rejestrują niemą wojnę obleczonego w mundur porządku ze spontanicznym żywiołem, jaki bezmyślnie wybierze każdy dzieciak. Nastroszy odstające uszy jak hełm. Ustawi do fotografii lilię: legendy Joanny d'Arc można przecież słuchać jak baśni, niech więc kwiatek służy za miecz!

Co pozostaje po wystawie dosłownie kilku (choć świetnych) fotografii Stefanii Gurdowej? Trochę żalu za szklanymi dziećmi, które – kto wie, może żyją jeszcze. Trochę żalu za respektem dla fotografii. Trochę zazdrości, trochę nostalgii. Dużo strachu przed tymi, którzy odruchowo spoglądali w obiektyw. Dużo bojaźni przed długo zwalczanymi upiorami ospy, odry, polio, a jednocześnie osobliwe zrozumienie i miejsce w grupie dla tych wstydliwie wykluczonych (Czemu już nie widzimy tak często garbatych? – rozważała przy mnie pewna częstochowianka urodzona w roku 1924). Dzieci, prawdziwa, reporterska, bezlitosna fotografia zapisze, pokaże, ujawni twoje nogi, zęby, dłonie, brwi. Za sto lat ktoś powie: dziwny człek, tak jak ty mówisz o tym, który miał jednego zęba mniej.

Na razie zostają nieszczęśnie unieruchomione, pozbawione dzieciństwa dzieci. Te, którym zakazano się śmiać, by doceniły powagę niepojętej dla nich sytuacji. Niemal wszystkie omijają ten wzór: z obowiązkowego stroju tworzą suknię królewny, kwiatkiem zdzielą natrętnego kolegę; któreś z dzieci ma wręcz sportowe buciki. Właśnie buciki, bez wyjątku znoszone i brudne, zdradzają naturę dziecięcą, Gurdowa jedynie je rejestruje. Nie ocenia, ale daje znak – dzieci uciekają z krainy powagi. Zaraz wyjdą z tego specjalnego pomieszczenia, z chatki czarownicy; klisza z portretem zostanie zarchiwizowana, dziecko – jak to dziecko – porzuci trudy bolących kolan pierwszej komunii, wyjdzie na łąkę z latawcem, pomoczy nogi w rzece, zerwie konwalie dla mamy. Czas niewinności jest poza tym kadrem.